#historia pewnego kotka
od zawsze chciałam mieć kota. małego słodkiego kociaka. później dorosłego, trochę leniwego, upartego - jak ja i chadzającego swoimi drogami, całkiem po swojemu - to również moje cechy. do głaskania. karmienia. świadoma wszystkich obowiązków wynikających z posiadania kociego pupila. oczywiście rasa, umaszczenie nie grało żadnej roli, ale idealnie gdyby był czarny. lata temu, jako mała dziewczynka, chyba jak większość dziewczynek/dzieci w moim wieku, uwielbiałam 'czarodziejkę z księżyca'. chciałam być jak ona. i mieć kotka. czarnego. najelpiej z magicznymi mocami. musiał mieć na imię Luna. i obróżkę z księżycem.
kilkanaście lat później, gdy nareszcie zdobyłam tajemną moc - decydowania o sobie i spełniania marzeń z dzieciństwa (przynajmniej niektórych, tych osiągalnych) postanowiłam w końcu przygarnąć - kotka. wymarzonego. wyśnionego. wykochanego. na własne dziecko tak nie czekałam jak na tego zwierzaka.
obie z Młodą czekałyśmy. i naprawdę bardzo się cieszyłyśmy. jak na przyjście magicznej wróżki, która miała swoją czarodziejską różdżką odmienić nasz - w sumie średnio jakościowy - pandemiczny żywot. kotek był malutki, gdy go 'zaklepałam' i umówiłam na adopcję. miał stać się dopełnieniem naszej malutkiej >rozbitej< dwuosobowej rodzinki.
no i nadszedł nareszcie TEN DZIEŃ. ten DŁUGO OCZEKIWANY DZIEŃ. jak mówiłam, dzień porodu nie był dla mnie tak wyczekanym dniem.
NASZA kotka - Luna - trafiła do nas gdy miała trzy miesiące. więc strach był ogromny. czy sobie poradzę. z DWÓJKĄ dzieci. z czego jedno miało być kocim maluchem. małym słodkim drapieżnikiem, o którego pielęgnacji nie miałam w sumie zielonego pojęcia... jedynie tyle co przeczytałam i usłyszałam od 'doświadczonych' znajomych - kociarzy.
wraz z przybyciem kotka zaczęło się jednak coś psuć. oczywiście nie meble. nie więzi rodzinne. nasz maluch był niespodziewanie bardzo grzeczny i bardzo mądry. zawsze załatwiał swoje potrzeby tylko w kuwecie. a poza moimi rękami nie został podrapany ani jeden mebel. wszyscy ją pokochali. nawet BABCIA, która całe życie zarzekała się, że koty nienawidzą jej - a ona nienawidzi kotów.
JA zaczęłam się 'psuć'.
od pierwszej nocy, zaczęłam czuć się - kiepsko. budziłam się wiele razy. ale tłumaczyłam to sobie strachem o maluszka - żeby niczego sobie nie zrobił. ale ten stan się tylko pogarszał. zaczął się kaszel, który nie ustępował. ogólne złe samopoczucie. problemy z oddychaniem - szczególnie nocą i wieczorami. w pracy przedłużałam tylko zwolnienie lekarskie. a lekarze rozkładali ręce, przepisywali mi kolejne antybiotyki i wysyłali na test na koronawirusa (którego ostatecznie nie zrobiłam, bo kolejki do lekarza rodzinnego - tak na dwa tygodnie czekania...). sprawa była o tyle skomplikowana, że podczas - pandemii, nikt nie chciał przyjąć mnie i zbadać, bo problemy z oddychaniem to przecież dzisiaj objaw tylko jednej choroby 💁
przestało być zabawnie, gdy pewnej nocy obudziłam się z potężnym atakiem duszności, z którym nie umiałam sobie poradzić. atak paniki. i telefon na pogotowie. przyjechali dopiero gdy powiedziałam, że jestem sama z pięcioletnim dzieckiem. przyjechali bardzo szybko. w białych kosmiczno-pandemicznych skafandrach. nareszcie ktoś mnie zbadał. i okazało się, że nic mi nie jest. płuca czyste. na pewno nie zapalenie płuc. zastrzyki na uspokojenie. i sugestia - żeby pozbyć się kotka.
pozbyć się tak długo wyczekiwanego malca. kociego dziecka.
nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogę mieć alergię na koty. nigdy nie miałam żadnych alergii (poza tą na kurz, ale radzę sobie bez leków, nawet nie sprzątam codziennie, tylko wtedy kiedy mi się przypomni). szczerze mówiąc całe życie w duchu kpiłam i wyśmiewałam tych wszystkich - "nie mogę zjeść pomidora - bo mnie wysypie", "nie mogę pogłaskać psa, bo wyskoczą mi zielono-fioletowe plamy na rękach". dla mnie zawsze to była przesada i jakieś takie zwracanie na siebie uwagi za wszelką cenę.
Lunę oddałyśmy jeszcze tego samego dnia. mam niesamowitych znajomych, którzy pomogli znaleźć nowy dom dla kociaka. chociaż było mi ciężko a serce kociej mamy płakało i cierpiało jeszcze długie tygodnie. wiem, że to była słuszna decyzja. i że ...tak miało po prostu być. w wynajmowanym mieszkaniu, gdy planuję przeprowadzkę za granicę, jak tylko koronawirus ustąpi, a koty wolą przecież, wbrew pozorom - stabilizację. znane sobie miejsca. częste zmiany miejsca zamieszkania są dla nich ogromnie stresujące. podobno. nie byłam w tym momencie życia gotowa, by przyjąć pod swoją opiekę kolejną żywą istotkę.
i niby można żyć z kotem mając alergię. brać leki. ale kto wie, może w ogóle nie doczekałabym wizyty u lekarza. bo z dnia na dzień dusiłam się bardziej i bardziej. i faktycznie, wszystko ustało gdy kota już nie było w pobliżu. tego dnia spałam u rodziców, czyli nie było wokół mnie żadnych alergenów. nie obudziłam się ani razu. nie pozwalały zasnąć tylko łzy...
nie mam kontaktu z dziewczyną, która Lunę ode mnie zabrała. nie miałam siły, by utrzymywać z nią jakikolwiek kontakt (trochę egoistyczne, wiem). ale została przed 'adopcją' sprawdzona. jestem pewna, że nie zrobiłaby kociakowi krzywdy. wierzę, że jest jej dobrze...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz